12 grudnia 2018 roku w Filharmonii Łódzkiej mieliśmy okazję usłyszeć trzeciego (po Peterze Gabrielu i Philu Collinsie) z wokalistów powstałej 1967 roku brytyjskiej grupy rockowej Genesis. Podobnie jak wcześniejsi liderzy, a także gitarzysta Steve Hackett, Ray może pochwalić się także autorskimi albumami, których oprócz przebojów Collinsa można było posłuchać w środę wieczorem w Łodzi.
Czy Filharmonia to dobre miejsce dla muzyki Rockowej?
Niezależnie od tego, czy i na ile cenimy dany gatunek muzyczny, często muzyka związana jest z miejscem. Tak jak kiepsko słucha się muzyki symfonicznej w samochodzie, bo chociażby zakres dynamiki jest zbyt duży, by ciche fragmenty mogły przebić się przez szum ulic, a jednocześnie jakieś forte nie rozsadzało głośników, tak jazzu miło jest posłuchać w małym klubie, a nie na pikniku rodzinnym. Myśląc Queen widzę stadion, a punk rock ciemną piwnicę, nie kawiarnię.
Gwiazdy rocka progresywnego z lat 70. i 80. potrafią się wpasować w bardzo różne miejsca.
Najwięksi są ciągle w stanie wypełnić stadiony czy hale koncertowe jak Tauron Arena, sprzedając przy tym sporo naprawdę drogich biletów (Ray pozwolił sobie na aluzję do cen biletów na trasę Collinsa podczas koncertu).
W końcu fan rocka z przed 30–40 lat jest już teraz w życiu ustawiony i może zapłacić te kilkaset złotych, żeby posłuchać swoich ukochanych artystów, tym bardziej że na koncertach nie bywa co tydzień.
O ile np. Roger Watters oprócz muzyki ma do zaprezentowania wielkie widowisko świetlno-scenograficzno-polityczne, które wymaga stadionu lub wielkiej hali, to w mojej ocenie większość koncertów rockowych miała by się lepiej w mniejszych obiektach. Powody to bardzo ograniczony kontakt z publicznością, często słaba akustyka, poza tym tłok, kolejki, nerwowość i wszelkie niedogodności jednorazowego spędu.
„Na szczęście” nie każdy jest w stanie zapełnić wielotysięczną arenę, a chodzi tutaj o zapełnianie bez pompowania w promocję, bo powiedzmy sobie szczerze – ekonomia wyznacza kierunek i pompuje się w tych, co zaczynają, a nie w tych, co pomału kończą.
Miłośnik rocka oprócz Knopflera/Dylana/ACDC za rok, za pińćset, w wielkiej hali czy stadionie w odległym mieście, może więc brać pod uwagę Fisha (ponoć uznawanego za alternatywę dla Raya do Genesis) w klubie rockowym w średnim mieście, albo Animals czy Raya w Filharmonii.
W klubie, kiedy krzyknie coś do Fisha, ten chętnie mu odpowie, będzie obserwował wszystko z bliska, a tańsze i lepsze piwo zamówi przy barze nie opuszczając koncertu. Będzie chciał to poskacze, będzie chciał, to się poprzytula z partnerką, tylko nogi będą trochę bolały, bo trzeba odstać koncert i pewnie support, no i nigdy nie zaczynają zgodnie z czasem. 3–4 godziny stania już nie dla każdego…
W filharmonii przed koncertem możemy skoczyć na kawę/wino i ciastko, w cenie jak z bufetu szkolnego, potem wygodnie usiąść na wprost sceny za sto kilka złotych i dobrze słyszeć. Nie poszalejemy, ale końcówki takich koncertów są zawsze na stojąco, to nam musi wystarczyć w kategoriach ruchowych. Za to po koncercie spokojnie doczekamy zakupu płyty, płyty podpisanej przez Raya, który nawet sympatycznie uściśnie nam dłoń albo ustawi się do wspólnego zdjęcia.
Wszystko ma swoje wady i zalety, ale dla mnie ma to wartość i sens.
O samym koncercie
Filharmonia pełna, bez reklam. Pan w sklepie winylowym budynek obok zaskoczony, że dzisiaj gra Ray, bo lubi taką muzykę, chętnie by posłuchał, ale nie wiedział. Pani miała już zamykać bufet („Koncert w środę!?, sama jestem, ciastek braknie”).
Genesis to zespół starszy od Raya, o bardzo różnorodnym repertuarze oscylującym w okolicach rocka progresywnego, art-rocka, a czasem soft-rocka czy nawet muzyki pop. W wydaniu Raya Willsona nie było Genesis z „Firth Of Fifth”, instrumentalnego prog-rocka z rozbudowanymi solówkami gitarowymi, ciekawą harmonią, zmiennym charakterem. Na koncercie dominowały akustycznie brzmiące utwory, pomiędzy które dobrze wplatała się solowa twórczość artysty („Song for a friend”), kilka przebojów Phila Collinsa (jak „Another day in paradise”), a później „Congo” Raya. Brak prog-rocka mogą rekompensować piękne ballady z solowej twórczości Raya jak „Alone” oraz „Song for a friend”.
Na tym tle najbardziej zapadła mi w pamięć „Mama”, singiel z albumu „Genesis” (1983), która mimo elektronicznego podkładu, zachowuje art-rockowy charakter. Najpierw napięcie budują melodyjne partie wokalne nastolatka mającego pretensje do prostytutki, która zdaje się nie zauważać jego bijącego do niej serca. W kulminacyjnym momencie przygasa światło i widzimy tylko oświetlonego Raya wydającego z siebie charakterystyczny odgłos śmiechu, któremu w tle towarzyszy nawiązująca do tekstu perkusja (efekt znany z teledysku z udziałem Phila Collinsa). Później brzmienie staje się cięższe i bardzo przestrzenne, a efekt przed końcem powtarza się jeszcze raz.
Copyright © 2011-2024 CameralMusic.pl